Witaj Grzywa! Pamiętasz może kiedy pierwszy raz trafiłeś na stadion? Od razu udałeś się na młyn, czy wybrałeś raczej piknikową część widowni?
– Pierwszy raz? To był sierpień 1985 rok, mecz z Narwią Ostrołęka. Jak dobrze pamiętam to wygraliśmy 1:0. Miałem wtedy 10 lat. Siedziałem sobie na trybunie krytej i przyznam, że kompletnie nie pamiętam czy młyn był, czy nie. Nie bardzo mnie to wtedy interesowało. Potem byłem jeszcze na jednym meczu, też wygrany 1:0 z Orlętami Reszel, to był sezon 1985/1986. Byłem jeszcze na kilku meczach w następnym sezonie i później awansowaliśmy do drugiej ligi. No i ja w tej drugiej lidze nie byłem na ani jednym meczu. Jak spadliśmy i to był sezon 1988/1989 to mogę powiedzieć, że od tego momentu zacząłem regularnie chodzić na stadion. Przez pierwsze dwa sezony chodziłem na różne sektory, a na młyn na każdym meczu zasadniczo uczęszczałem od 1991 roku.

Aktywnym i znanym w kibicowskim środowisku jest także Twój młodszy brat – Kojot. To dzięki Tobie zdecydował się iść na swój pierwszy mecz?
– My generalnie wszystko robiliśmy razem i wspólnie byliśmy na tym pierwszym meczu w 1985 roku. No i razem też później trafiliśmy na młyn Stomilu.

Pamiętasz swój pierwszy wyjazd?
– Tak, oczywiście że pamiętam! To był kwiecień 1991 roku i pojechaliśmy do Szczytna na mecz z miejscową Gwardią. Wygraliśmy 3:0, dopiero potem dowiedzieliśmy się, że mecz był ustawiony… (śmiech – red.). Skończyło się przygodą. Wywieźli nas autobusem klubowym spod stadionu, przejeżdżając przez Szczytno straciliśmy szyby w autobusie, bo Gwardia nam wybiła. Wywieźli nas na rogatki Szczytna i my drogą do Gromu doszliśmy (wieś około 10 kilometrów od Szczytna, 5 kilometrów przed Pasymiem – red.). Mieliśmy mieć pociąg za trzy godzinki. I gdy doszliśmy do Gromu i czekaliśmy na pociąg to podjechała ciężarówka. Taki zwykły Star. No i nagle wysypali się z niego skinheadzi ze Szczytna. Nie pamiętam nawet czy się broniliśmy, bo to było zaskoczenie totalne. Wszyscy salwowaliśmy się ucieczką. Dla mnie to był wielki szok, to był mój pierwszy wyjazd i kompletnie nie wiedziałem co robić. W każdym razie przeżycie to było niesamowite. Po drodze ze Szczytna zniszczyliśmy wszystkie słupki drogowe… Mecz był o godzinie 11:00, a ja wróciłem do domu po dwudzistej. Wyjazd do Szczytna, 50 kilometrów, a cały dzień poza domem.

Słyszałem, że niejednokrotnie wybierałeś się na wyjazd sam.
– Nigdy nie liczyłem ile razy byłem sam na meczu wyjazdowym. Mógłbym się jednak o to pokusić, bo spis swoich wyjazdów prowadziłem i mam go do tej pory. No nie wiem, może 20, a może i 25 razy tak pojechałem.

Czym motywowałeś takie wyprawy?
– Dlaczego? To z bardzo prostego powodu. Ten powód mi przyświecał za każdym razem gdy jechałem na mecz. Ja jechałem zawsze obejrzeć mecz! I skoro mecz się odbywał i ja mogłem na niego pojechać, mogłem sobie to ustawić ze szkołą czy potem już pracą, to starałem się jeździć. Przyznaję, że zgarniałem całe sezony z wyjazdami. Obejrzenie meczu było dla mnie celem, a nie towarzystwo, czy ktoś jechał czy nie jechał. To miało dla mnie drugorzędne znaczenie. Czy to było 500 kilometrów czy tylko 50, to trzeba było na ten mecz pojechać.

Pamiętasz może jaki wyjazd wyjątkowo zapadł Ci w pamięci?
– Każdy wyjazd niesie ze sobą jakieś wspomnienia. Kiedyś mi się wydawało, że pamiętam każdy z wyjazdów. Nie wiem ile byłbym w stanie wymienić tak mecz po meczu. Mógłbym ułożyć bilety z meczów to mniej więcej pamiętam każdy. Mogę powiedzieć jak bramki padały, bo jak mówiłem jechałem zawsze na mecz by go obejrzeć. Były wyjazdy no takie bardzo lekkie, kiedy nic się nie działo, po prostu jechaliśmy i wracaliśmy. Były wyjazdy z prowokacją milicyjną. Były też z różnymi starciami. Kiedyś jeździliśmy pociągami, to było zupełnie inaczej. Mieliśmy przesiadki i na jakimś dworcu byliśmy powiedzmy dwie godziny. Wystarczyła czujka, przyszli miejscowi, zobaczyli ilu nas jest i mieli dwie godziny na zebranie się. A my? Nie wypadało rozejść się gdzieś w okolice dworca. Najtrudniejszy wyjazd to był do Katowic, to był mecz w Wielką Sobotę, bodajże 1997 czy 1998 rok. Zaczęło się od ataku Widzewa, wtedy Pleśniaka pocięli nożem, na samym dworcu w Katowicach krótkie spięcie z Ruchem Chorzów, potem jakieś Tychy spotkaliśmy też w Katowicach, GKS Katowice też nas czymś obrzucał, na powrocie przegoniliśmy konkretnie Raków Częstochowa, bo tam się przesiadaliśmy akurat, jak przez mgłę pamiętam, że znokautowaliśmy kogoś z Zawiszy w Inowrocławiu, szaliki wtedy też zdobyliśmy. No i na koniec podróży po ponad trzydziestu godzinach przesiadaliśmy się w Tczewie. No i musieliśmy się jeszcze na Lechię Gdańsk natknąć… To był wyjazd gdzie co stacja się coś działo. Dziś przy wyjazdach autokarowych nie ma już raczej takich atrakcji. Wiadomo, są wyjątki lecz kiedyś to była norma, że coś się działo. Ten wyjazd na pewno zapamiętałem bardzo mocno. Kiedyś pojechać dla nas w 50 osób to było wydarzenie. My się cieszyliśmy jak jechaliśmy w 30 osób na południe kraju. Wiele ekip z południa miało do nas szacunek, że jesteśmy na tyle odważni by do nich przyjechać. To były przede wszystkim złote czasy po awansie do ekstraklasy, pierwsze trzy-cztery sezony. Wtedy najbardziej punktowaliśmy i trzeba też powiedzieć, że natraciliśmy też sporo flag czy szalików.

Próbowałeś kiedyś policzyć wszystkie swoje wyjazdy? Pamiętasz ile ich masz dokładnie?
Tak, pamiętam doskonale. 210 wyjazdów, na przestrzeni lat 1991-2008.

Szok! To były tylko wyjazdy na Stomil, czy także na nasze ówczesne zgody i reprezentację?
– To są wyjazdy liczone tylko na Stomil! To były mecze ligowe, na kilka sparingów się zdarzyło pojechać, na Puchar Polski. Ja bardzo lubiłem jeździć na pucharowe mecze. Jeździło się na ligę, gdzie często były spotkania remisowe, a tu musiał ktoś wygrać. Bywały takie mecze, że i karnymi się kończyło. Różne szczeble rozgrywek, od czwartej do pierwszej ligi.

Na mecze reprezentacji się nie wybierałeś?
– Na reprezentacji byłem tylko raz w życiu. To był mecz z Łotwą w Iławie. Jeden jedyny raz i wtedy to były czasy kiedy wszyscy lali się wokół. Teraz zrobił się piknik, bo dzisiejsze mecze reprezentacji przypominają Ligę Światową. Kiedyś był rozejm na reprezentację. Z rozejmu została wykluczona Cracovia, potem Lech. Jedni byli w rozejmie, drudzy tworzyli koalicję anty i cholera wie o co chodziło w tym wszystkim. Potem Motor się pobił z Zagłębiem gdzieś w Zabrzu, też już nie pamiętam dokładnie. U nas nie było wtedy mody jeżdżenia na reprezentację. W 1997 roku zaczęliśmy tam częściej jeździć. Wyrobiliśmy sobie trochę kontaktów w kraju, wtedy tych wyjazdów było nieco więcej w naszym wykonaniu. Ja nie jeździłem, bo stwierdziłem, że mi starczy czasu i impetu na ligę na Stomil. Ja zamiast jechać na mecz reprezentacji kosztem meczu ligowego wybierał ten ligowy i to mnie zawsze bardziej kręciło. Nigdy nie byłem wielkim kibicem reprezentacji.

Byłeś drugim prezesem SSK po Gisbernie. Możesz powiedzieć jak wtedy funkcjonowało stowarzyszenie kibiców Stomilu Olsztyn?
– Gisbern to absolutnie ikona Stomilu! Stowarzyszenie zostało założone w ramach protestu przeciwko likwidacji klubu. Klub szedł do likwidacji, było słynne walne, gdzie „Gazeta Olsztyńska” już pierwszą stronę ułożyła w formie nekrologu, że Stomil nie żyje. Tymczasem my byliśmy członkami klubu, bo to były normalne czasy gdzie kibic był członkiem klubu, płaciliśmy składki… Kibice należeli do klubu w formie dobrowolności, teraz są profile kibica. Kibic jest traktowany raczej jako bandyta, a nie sponsor drużyny. Kto miał składki opłacone to mógł iść i zagłosować. No i zagłosowaliśmy przeciwko likwidacji klubu. Świętej pamięci Józek Łobocki był wtedy bardzo niezadowolony, podczas głosowania załamywał ręce, pamiętam jego minę. Gisbern wtedy podarł tą pierwszą stronę Olsztyńskiej. Postanowiliśmy potem założyć stowarzyszenie. To szybko poszło dzięki zaangażowaniu Gisberna, to on mnie zaprosił wtedy i zostałem wiceprezesem. Po roku Gisbern został zmuszony przez życie, do robienia kariery zawodowej w Warszawie i musiał niestety wyjechać. Ja to przejąłem na trzy sezony, właściwie dwa i pół. Tak, dwie pełne kadencje i trzecia trzymiesięczna. Zrezygnowałem dla dobra stowarzyszenia, aby ratować współpracę z klubem. To było po awanturze z Jeziorakiem, gdzie stadion został zamknięty. Ja miałem pewne ustalenia z klubem i klub mi zawierzył. W ramach tego, by kibice nie byli ścigani, a klub nie odwrócił się od nas wziąłem winę na siebie i podałem się do dymisji. Wtedy wyszedłem ze stowarzyszenia i po mnie przyszły czasy Wytrycha…

Mógłbyś opowiedzieć o negocjacjach z OKP WiM w sprawie zmiany nazwy?
– Te negocjacje to są dramatyczne sprawy! My po tym jak nie dopuściliśmy do upadku klubu, bo co ciekawe to dawny MOKS Stomil ciągle istnieje, nigdy się nie rozwiązał i nie wiem czy kiedyś się to zakończy, to powstało OKP WiM. W momencie spadku z ekstraklasy MOKS wisiał wielu osobom pieniądze za wynajęte mieszkania, niewypłacone pensje itp. Tu byli ludzie niewiadomo skąd, cuda i dziwy na kiju się działy. Do dzisiaj ludzie są oszukani przez klub i ówczesne władze. No cóż, zaryzykowali i tak to wyglądało. Jak ognia bali się nazwy Stomil, by nie powodowało to dawnych roszczeń. Główni hamulcowi to był Alojzy Jarguz i Mieczysław Angielczyk. Jeżeli chodzi o Jarguza to jego rozumiem dobrze. OKP Warmia i Mazury to było jego dziecko i pomysł. W pustce, bo klub się rozleciał, piłkarze się porozjeżdżali, została grupa młodzieży i rezerwy Stomilu. W tym momencie coś trzeba było wymyślić i on wymślił nazwę, z której był bardzo dumny i pewnie do dziś jest z niej zadowolony. OKP Warmia i Mazury miał łączyć wszystkie talenty z regionu. No dla nas to była nazwa dziwaczna, no ale pozostali przy barwach biało-niebieskich i o to poszły pierwsze zatargi. My im zarzucaliśmy kradzież piłkarzy Stomilu i barw. Założyli sobie własny klub, no ale barwy były nasze! My na mecze OKP raczej nie chodziliśmy. No może raz czy dwa trochę pochuliganilismy tam trochę. Było trochę artykułów o nas w gazetach. To był klub dla nikogo, gdzie przychodziła tylko loża honorowa i garstka przypadkowych ludzi. Tam nawet biletów na początku nie było, chociaż potem już były po dwa złote, jeden chyba nawet mam taki OKP-owski. To był klub dla działaczy. No i oni musieli z nami nawiązać współpracę. Gisbern bardzo ich męczył, ale nasza współpraca była o tyle trudna, że zawsze był stawiany warunek, że wracamy do historycznej nazwy Stomil. Kiedy nadeszły czasy Mariana Świniarskiego, chyba jednego z najuczciwszych ludzi w olsztyńskiej piłce, który nie zgodził się na kupowanie i sprzedawanie meczów, co skończyło się spadkiem z trzeciej ligi. To były manewry Jerzego Engela jr., robili nas sędziowie. To jest człowiek, który wierzy w czysty sport, a nie w układy, za to go szanuję i zawsze będę szanował. Przy klubie zawsze kręcili się jacyś tam malwersanci, którzy chcieli zarobić na tym. Kiedyś mi powiedział, ze gdyby jego żona się dowiedziała ile on dokłada do klubu to już dawno nie byliby małżeństwem… Mam nadzieję, że tego nie przeczyta (śmiech – red.). No miał z czego, bo prowadzi swoją działalność i ma prawo wydawać swoje pieniądze jak mu się podoba. Jarguz kiedy OKP Warmia i Mazury zmieniły się w OKS 1945 Olsztyn to poszedł na aut. Jego nazwa ukochana upadła i odszedł. Walczyliśmy, żeby to był OKS 1945 Olsztyn, a klub chciał, aby to był OKS Olsztyn, ale to już byli pod tą nazwą kajakarze. No i trzeba było wymyślić coś innego. No i Gisbern tak rzutem na taśmę powiedział „OKS 1945 Olsztyn, a później dodamy nazwę Stomil!”. Te „1945” było już straszne dla klubu czy nie spowoduje to jakiś roszczeń. Część starszych członków SSK obraziło się na nas, że przehandlowaliśmy nazwę. Wywalczyliśmy ją! To był przecież nasz Stomil, nasze grupy młodzieżowe i rezerwy… Mogliśmy znowu wieszać flagi z napisem „Stomil”, bo na OKP nie były te symbole mile widziane. Kiedyś bodajże Rafał Szwed zrobił sobie zdjęcie na tle flagi i była afera, że się czuje Stomilowcem. Piłkarzy niosła ta nazwa, zawsze ją wykrzykiwali. Może to ze strachu przed kibicami? Kto to wie? Wiadomo, że nie wszyscy byli z Olsztyna, ale Stomil gdzieś tam trwał. Głównym hamulcowym był Angielczyk. Ile on nakłamał, ile naobiecywał to już inna sprawa. Zawsze był za wysoko postawiony w klubie. Był „szefem” do spraw bezpieczeństwa, zawsze robił problemy gdy dochodziło do burd… Zawsze był z nim jakiś problem, no ale Marian Świniarski trzymał naszą stronę. Te negocjacje trwały. Kiedy ja odchodziłem było wszystko w zawieszeniu. Była dobra wola klubu, ale my zawsze zaznaczaliśmy, że chcemy powrotu nazwy Stomil Olsztyn. Kiedy ja odchodziłem z prezesowania to był rok 2006 to w tym momencie to myślałem, że to się już nigdy nie wydarzy. Aż do poprzedniego sezonu, kiedy półlegalnie, a teraz już legalnie ta nazwa została przywrócona. Jak się okazało nie rzucili się ludzie z argumentami, z dłużnikami. Można to było więc zrobić dużo wcześniej. Zawsze podawaliśmy przykład Gryfa Słupsk, który się rozleciał i po roku był nowy Gryf. Nie wiem czy to strach, a może brak argumentów u nas wpłynęło, że w Olsztynie to tak powoli szło. U nas zawsze był problem, że my nie mieliśmy starszyzny. Poważne kluby miały tych starych dziadów po 40-stce i oni tworzyli legalną siłę, byli kimś. U nas starszyzna w pewnym momencie miała po 20 lat, było kilku starszych, tj. Cielarz, Musiałek, Ajwen. Jak ja zaczynałem chodzić na młyn to miałem 14 lat, a najstarsi mieli po 22-23 lata. Kiedy ja doszedłem do wieku ponad 20 lat to starszyzna miała dalej tyle lat. Ci starsi Stomilowcy już albo siedzieli albo wyjechali, część nie żyła, bo się zawinęli. Pojawiali się starsi, ale już rzadziej, nie tworzyli tego wszystkiego. Dzisiaj wszystko jest inaczej. Jak teraz wchodzę na stadion to parę mord z mojego pokolenia widzę. Cały ten ruch ultrasowski, te śpiewy to wiadomo, że zawsze będzie dla najmłodszych. Jeśli kibic poczuje się stary to stanie z tyłu, pogada sobie. Ja jestem już na aucie, ale na młyn przychodzę. Cieszę się, że nazwa Stomil jest już przywrócona. Tak naprawdę te dziesięć lat temu, kiedy zakładaliśmy stowarzyszenie to wybitny dziennikarz mówił, że my jesteśmy małe żuczki i guzik możemy. Jak się okazało, że to w nas powstał ten przetrwalnik tej nazwy Stomil i władze klubu w końcu uległy.

W 2005 roku kibice Stomilu utworzyli drużynę OKS Stomilowcy…
– Stomilowcy powstali po to by ratować nazwę. Część osób odwróciła się od nas po układzie z OKP. Było kilku radykalnych, którzy mówili krótko „Róbmy od nowa!”. Chcieli zawiązać drużynę z samych kibiców, nazwać ją Stomil i od B-Klasy budować klub. Część stwierdziła, że się sprzedaliśmy by grać w wyższych ligach. Boże, co to była za wyższa liga… Trzecia, potem spadliśmy do czwartej. Nie jeździliśmy na wielkie stadiony, tylko na Warmiaka Łukta czy MKS Korsze. Nic wielkiego. Potem powstali Stomilowcy. Nie mogliśmy ruszyć jako Stomil, bo jakiś kruczek prawny nie pozwalał na to. Była do zrobienia drużyna kibiców bądź też nastawiona na młodzież, która ma wchodzić i potem ma z tego zrodzić się coś większego…

(w tej chwili do Grzywy dzwonili Kojot, który przebywa na emigracji)

Współpraca z OKS 1945 jak najbardziej, ale gdyby to nie wyszło to byli już Stomilowcy. Dziś to są rezerwy naszego klubu. Co ciekawe takie było założenie Gisberna, dogadujemy się i robi się drużyna rezerwowa. No i dziś tak to wygląda. To się bardzo rozwinęło, jest drużyna dziewczyn, o której nikt kiedyś nie myślał. Inaczej jest po prostu. Ale możemy powiedzieć, że Stomilowcy i drużyna rezerw to też jest nasze dzieło!

W 2007 roku przestałeś być tak aktywnym kibicem. Ciężka to była decyzja?
– Troszeczkę inaczej to było. Zacząłem jeździć w 1991 roku i jeździłem do 1999 roku. W tamtym czasie wszystko się zmieniło, zaczęły dominować sterydy, narkotyki i to był zupełnie inny świat. Przyznam, że wtedy nie bardzo chciało mi się przychodzić. Za moim czasów nie przyjaźniliśmy się z nikim, no były tam zgody z Resovią, Stalówką, z Bałtykiem, Ruchem króciutko i ŁKS-em też króciutko. A tu nagle pojawił się jakiś układ z Legią, układy na kadrę i ja w tym momencie przestałem jeździć. To był ten moment, kiedy dostałem zniechęcenia, bo klub szedł w dół i przestałem też jeździć samemu. Skończyła się ta chęć. Tak przepadłem na kilka lat. Ja chodziłem w tym czasie na mecze w Olsztynie, ale już nie jeździłem na wyjazdy. W 2004 roku Gisbern mnie wyciągnął i na Legionovię do Legionowa pojechaliśmy znowu razem. Zaczęła się kolejna era jeżdżenia na Stomil, którą skończyłem w 2008 roku. Dziś jestem przewodnikiem turystycznym, zajmuje mi to bardzo dużo czasu i to jest sens mojego życia. Prędzej czy później każdy z młynu gdzieś odchodził do swojej pracy czy do swoich spraw. Chłopacy kończyli te 25 lat i musieli sobie poukładać życie. Ja dziś nie miałbym problemu z jeżdżeniem na mecze i czasem nawet chciałbym pojechać. Staram się teraz być na meczach w Olsztynie, nie zaliczam już całych sezonów. Jestem piąty rok na rynku turystycznym i już to jest ten moment, kiedy mogę przebierać w ofertach, nie muszę ich łapać. Natomiast dzisiaj to też nie jest już mój klimat na stadionie. Ostatni mój wyjazd był w 2008 roku na Sandecję, nie powiem, że to był już ten ostatni, bo ostatni miał być w 1999 roku na Polonię Warszawa. Może kiedyś jeszcze uda się wrócić, ale to już nie mój świat.

Jak dużo zmian zauważyłeś w ostatnich latach na młynie?
– Te wszystkie ustawki jestem jeszcze w stanie zrozumieć. Ja byłem fanem jeżdżenia koleją, dziś jeździ się autokarami. Czas dziś na młodzież, część osób mnie nie kojarzy i nie zna. Nie ma się co dziwić, bo ja nie zabiegałem o to i nie pojawiałem się zawsze na meczach. Dziś także nie ta konfiguracja, nie rozumiem np. układu z Petrą. Petra to zawsze była wielka kosa, tak samo pewnie starszyzna w Płocku nie rozumie do końca tego układu. Czasy się zmieniły, pokolenia też jednak nigdy tego nie rozumiem. Za stary chyba już jestem. Teraz jest młodzież i to ona decyduje z kim się przyjaźnimy a z kim mamy kosę. Kiedyś były też kontakty chłopaków z HG z ekipą Teddy Boys’ów. Żadna zgoda z Legią, zwykłe kontakty koleżeńskie. Mi to już wtedy przeszkadzało. Nigdy nie miałem kumpla np. w Legii czy Widzewie, ani jednego! Choćby był nawet fajnym chłopakiem to nie, Widzewiak to Widzewiak… Ja pamiętam układy, które mieliśmy z Zawiszą Bydgoszcz, dziś młodzież stojąca w młynie nie wyobraża sobie zgody czy układu z Zawiszą. Tak samo ja sobie nie wyobrażam układu z płocką Petrochemią. Chociaż parę razy ich widziałem na meczu, bardzo podobają mi się koszulki czy flagi z przekreślonym sierpem i młotem. Są charakterną ekipą i to widać. Inne czasy, inni ludzie po prostu rządzą. To jest naturalne. Ja na stadionie bywam, bo nie powiem, że jestem cały czas, ale kiedy jestem to pojawiam się na młynie. Przychodzę zawsze z szalikiem na mecz, to nie jest podstawą u starszyzny jak i młodych. Lubię sobie pośpiewać, pomachać szalikiem, a doping się nie zmienia. Są jakieś nowe przyśpiewki, ale piłkarze dalej grają jak grali przez 90 minut. Nasi dawni idole są dziś trenerami bądź już na emeryturze. Na gniazdo już nie wchodzę, ale i dawno nikt mnie nie zaprosił… Gdyby ktoś kiedyś chciał to z chęcią wejdę i poprowadzę doping. Ja zrobiłem swoje i myślę, że nawet dużo. Rekord wyjazdów należy do mnie i broń boże by ktoś do niego się kiedyś zbliżył (śmiech – red.).

W ŚRODĘ DALSZA CZĘŚĆ WYWIADU Z „GRZYWĄ”! ZAPRASZAMY NA SERWIS KIBICE.STOMIL.OLSZTYN.PL!