Podczas meczu Stomilu Olsztyn z Sandecją Nowy Sącz olsztyński klub uhonorował fanatyka ze „Starej Gwardii Stomilu” – Roberta „Cielarza”. Z tej okazji prezentujemy wywiad z byłym młynowym Stomilu, który ukazał się w „Zin Stadion” nr 200.

Niewiele osób ze starej gwardii jeszcze udziela się na Stomilu. Jest jakiś sposób, żeby przez tyle lat być mniej lub bardziej aktywnym fanatykiem? Pewnie jakbyś nie wyjechał do Holandii to dalej jeździłbyś na praktycznie wszystkie wyjazdy.
– Na fanatyzm nie ma sposobu. Wiadomo, że im człowiek starszy, tym więcej ma obowiązków i zobowiązań. Rodzina, odpowiedzialna praca, itd. Ja starałem się to wszystko pogodzić, choć nie zawsze mi to wychodziło. Tak jak mówisz, gdybym mieszkał w Olsztynie, pewnie poświęcałbym sporo czasu Stomilowi. Ale mimo, że jestem za granicą, to zaliczam niektóre wyjazdy, czasem jeżdżę bezpośrednio z Holandii.

Pamiętasz swój pierwszy wyjazd i okoliczności jakie temu towarzyszyły?
– To był wrzesień 1984 roku. Miałem 13 lat, pojechałem na III ligę do Szczytna PKS-em. Na stadionie Gwardii dosiadłem się do grupy olsztyńskich kibiców (około 50 osób), większości pikników z OZOS-u, którzy mieli zorganizowany autokar z fabryki opon. Ale było też kilku młodych chłopaków, organizujących doping, na czele z „Miśkiem”, jednym z założycieli młynu na Stomilu. Mieliśmy kilka „biało-niebieskich” flag na kijach. Gwardia wygrała ze Stomilem 4:0 i pamiętam, że wracałem zdołowany, samotnie pociągiem do Olsztyna.

Kiedyś to było inaczej. Nie było firm przewozowych, internetu, telefonów komórkowych. Jak się organizowaliście na wyjazd?
– W latach 80-tych i na początku 90-tych mieszkałem na Jarotach. Mieliśmy grupkę 10-15 osób, z czego w 5–6 osób zaliczaliśmy wyjazdy częściej od reszty. „Pętlak”, „Pacyfka”, „Gucio”, „Scypion” i ja znaliśmy się od małego, odwiedzaliśmy się w domach, razem spędzaliśmy każdy dzień na osiedlu. Mieliśmy swoje miejsca spotkań. Byliśmy młodą grupą. Organizowaliśmy się razem z Pieczewem. Potem ktoś od nas skoczył na piwo na Zatorze, tam spotkał „Łysego” albo „Musiałka” i dogadywał się z nimi. Trzon decyzji wyjazdowych podejmowany był na Nagórkach i Kormoranie (schyłek lat 80-tych i początek 90-tych – red.). Na Nagórkach zawsze można było spotkać chłopaków na Murzynowskiego, w okolicach „Eureki” chlali browary. A Kormoran większość dnia spędzał na tzw. „ścieżce” za szpitalem dziecięcym. Potem informowaliśmy resztę na dzielnicy. W dniu wyjazdu spotykaliśmy się na osiedlu w kilka osób, razem jechaliśmy MPK-iem na dworzec, tam dojeżdżała reszta z innych dzielnic i wspólnie ładowaliśmy się do pociągu. Czasem jechaliśmy na kilka sposobów, po kilka osób różnymi pociągami. Ale było fajnie, jest co wspominać. Byliśmy jakby jedną Stomilowską rodziną.

Jest wyjazd, który wspominasz szczególnie?
– Jest wiele takich. Fajne były wyjazdy w latach 80-tych, jeszcze w starej III lidze. Pamiętam dobrze wyjazdy do Ełku, Białegostoku, Suwałk, Ostrołęki czy Reszla. Jednym z najfajniejszych wyjazdów była eskapada do Rzeszowa na Resovię jesienią 1991 roku, było nas 10 osób. Do Rzeszowa jechaliśmy dzień wcześniej z „Pacyfką” pociągiem przez Kraków. W drodze powrotnej kanar wyrzucił nas w Mławie, dokąd i tak dojechaliśmy bez biletów. Tam spędziliśmy prawie całą niedzielę, zbierając kasę na dalszą podróż. Wróciliśmy do Olsztyna po 48 godzinach. Inny ciekawy wyjazd był na Cracovię w 1991 roku, który kiedyś już opisywałem w „Stadionie”. Ale chyba mój najlepszy wyjazd był do Łodzi na Widzew w listopadzie 1995 roku. Jechaliśmy pociągiem dokładnie w 198 osób bardzo dobrej bandy, co było nie lada wyczynem, jak na tamte lata. Po drodze pogoniliśmy zaskoczoną Elanę w Toruniu, zdobywając kilka szali. Potem goniliśmy wszystkie fan cluby Widzewa na trasie. A na koniec wygraliśmy w Zgierzu bitwę z główną ekipą Widzewa, która zaatakowała nas w 50 osób ze sprzętem. Wybiegliśmy dużą grupą z pociągu i ostatecznie zmusiliśmy Widzewiaków do ucieczki, wygrywając starcie na peronie. Na dodatek Stomil po świetnym meczu zremisował 2:2, a my zaprezentowaliśmy się bardzo okazale.

Obecnie Stomil Olsztyn ma zgodę z Polonią Bydgoszcz (wywiad przeprowadzony w 2015 roku) . Kiedyś trzymaliśmy się m.in. z Resovią, Lechem Poznań czy Ruchem Chorzów. Są jakieś ciekawe historie z tymi zgodami, które warto przytoczyć?
– Wszystkie te zgody, które wspomniałeś, to nie były jakieś trwałe przyjaźnie. No może Resovia była taką ważniejszą w naszej historii. Jak przybiliśmy z Resovią, to nie byli oni jakąś bardzo silną ekipą, ale nam też daleko było do czołówki. Zaprzyjaźniliśmy się w 1988 roku. Rzeszowianie mieli siatkarską sekcję w ekstraklasie. Grali więc z AZS-em Olsztyn w jednej lidze. Wykorzystywaliśmy tę sytuację i chodziliśmy do „Uranii”, jak AZS podejmował Sovię. Pamiętam, że raz w 1989 roku, zjawiliśmy się w około 100 osób, stworzyliśmy młyn w barwach Stomilu i Resovii i dopingowaliśmy gości, budząc jednocześnie grozę na hali. Niestety kibiców z Rzeszowa brakowało na tych meczach. Lech to był epizod. W 1989 roku przyjechało dwóch starszych kibiców Kolejorza do Olsztyna na mecz Pucharu Polski. Byli pod wrażeniem naszego, dość licznego, jak na III ligę młyna. Zaprosili nas do Poznania. Pojawiliśmy się na pucharowym meczu Lech – Athletic Bilbao, a potem kilka razy na koszu w Poznaniu. Niestety Lech był otoczony wieloma innymi zgodami. Stomil nie spodobał się Polonii Bytom, mieliśmy z nimi sparing w Poznaniu na początku 1990 roku, przy okazji jednej z wizyt w Poznaniu. Nie daliśmy się bytomianom, ale mimo to Lech wybrał Polonię. A my z honorem wróciliśmy do Olsztyna.

Wywiad ukaże się w jubileuszowym dwusetnym wydaniu zina. Młodzi Stomilowcy mogą nie pamiętać, ale to Ty stworzyłeś nasze kibicowskie pisemko. Skąd pomysł, nazwa i jak się wtedy tworzyło taką gazetkę?
– Pomysł przyszedł do głowy w 1996 roku. Docierało do mnie wiele pisemek i zinów z całej Polski. Postanowiłem, że stworzę coś u nas. Szukałem dobrej nazwy i tak jakoś „Stadion” przyszedł mi do głowy, jako główna arena, świątynia kibiców. Zacząłem sam to składać. Pomagało mi pod kątem informacji kilku Stomilowców, m.in. „Skaza” czy „Grzywka”. Dostawałem też informacje z innych polskich klubów, miałem bowiem kontakty w całej kibicowskiej Polsce. W czasach, gdy nie było internetu, wymienialiśmy się listownie informacjami, zinami czy zdjęciami. „Stadion” szybko zyskał renomę w kraju. Rozprowadzałem gazetkę na każdym meczu w Olsztynie, a także korespondencyjnie. Każdy numer schodził w ilości od 80 do 160 sztuk. W 1998 roku urodziła się moja córka Julia i od tamtej pory miałem już nieco mniej czasu, więc potrzebowałem wsparcia przy gazetce. Pod koniec lat 90-tych pomagał mi „Kaczor” z Jarot, a potem „Misza” z Hamburga, Adam z Zatorza i „Kwiatek” z Pojezierza. Z czasem młodsi przejęli stery redakcji, ja już tylko pomagałem, zresztą do dzisiaj staram się wspomagać obecną redakcję.

W dobie internetu wydawanie zina ma jeszcze sens?
– Myślę, że tak. Zin jest pewną dokumentacją dokonań kibiców. W internecie nikomu nie chce się wyszukiwać archiwalnych relacji sprzed roku, nie mówiąc już o poprzednich dekadach. Co innego papierowa forma informacji. Za kilka lat można wyciągnąć z szuflady taką gazetkę i powspominać minione wydarzenia na kibicowskim szlaku. Dodatkowo zin ma walory kolekcjonerskie. Są kibice, którzy po prostu zbierają takie wydawnictwa. I fajnie, że na Stomilu to przetrwało, bo jesteśmy już jednymi z nielicznych, którzy wydają zina na meczach swojego klubu (obecnie wydawanie Zina zostało zawieszone – red.).

Mieszkając w Holandii chodzisz na spotkania piłkarskie?
– Mieszkałem wcześniej blisko Eindhoven i byłem na kilku meczach PSV, ale klimat był tam typowo piknikowy. Raz z kumplem, holenderskim kibolem, byłem na meczu grającego w II lidze FC Den Bosch. Tam było już fajnie. Sporo kumatych kibiców, zgrabny młynek. Od prawie dwóch lat mieszkam w Tilburgu i od pewnego czasu sympatyzuję miejscowej drużynie Willem II, grającej w ekstraklasie holenderskiej.

W 2003 i 2004 roku walczyliśmy o zmianę nazwy klubu OKP Warmia i Mazury. Przypomnisz okoliczności, bo byłeś w tej grupie kibiców, która bezpośrednio negocjowała z władzami klubu.
– To były dramatyczne chwile. Klub rozleciał się na naszych oczach. Postanowiliśmy walczyć o przetrwanie Stomilu. Dobraliśmy się do OKP, które przywłaszczyło sobie Stomilowskie rezerwy. Utworzyła się grupa osób, która aktywnie prowadziła walkę o powrót do jedynej słusznej nazwy. Oprócz mnie głównymi orędownikami byli „Gisbern” i „Grzywa”. Zawiązaliśmy stowarzyszenie. Bywaliśmy codziennie na Piłsudskiego. Zbieraliśmy się na swoich zebraniach. Tam omawialiśmy strategię działania, potem spotykaliśmy się z działaczami OKP, z władzami miasta, robiliśmy pikiety na mieście, a na meczach OKP bojkotowaliśmy tę nazwę. Wreszcie usiedliśmy do ostatecznych rozmów z władzami OKP. Ci przekonywali nas, że nazwa Stomil ze względu na długi, problemy z urzędem patentowym, itp. nie może być przez najbliższych 10 lat w użyciu. „Gisbern” podpytał się znajomych prawników i faktycznie były podstawy, aby mieć obawy odnośnie nazwy Stomil. Prezes OKP Alojzy Jarguz zaproponował, abyśmy to my podali nową nazwę, którą oni wdrożą. „Gisbern” albo „Grzywa” zaproponowali OKS. Oni na to, że OKS maja już kajakarze, że trzeba coś dodać. Wtedy ja dodałem 1945 i tak powstał OKS 1945 Olsztyn. Wyszliśmy skonsultować pomysł z grupą fanów, którzy czekali pod klubem. Większość była „za” i drużyna przyjęła oficjalnie nową nazwę na 10 lat. „Gisbern” zrobił herb w komputerze, wzorując się na tradycyjnym herbie Stomilu. Obecnie mamy już ukochaną nazwę OKS Stomil Olsztyn. Ale nie doczekalibyśmy tego szczęścia, gdyby nie nasza walka w 2003 i 2004 roku. I to nie była walka kilku osób, w większym lub mniejszym stopniu, zaangażowało się wielu ludzi, szczególnie ówczesne młode pokolenie 18-20 latków. Z tamtej grupy wielu odgrywa w tej chwili pierwszoplanowe role w kibicowskim Stomilu, prowadzą młyn, stanowią trzon ekipy wyjazdowej, popularyzują Stomil zawsze i wszędzie. Po prostu tamte ciężkie czasy wykształciły charakterną grupę fanatyków Stomilu. Bardzo szanuję tych wszystkich chłopaków.